Grenlandia 2012 » Slideshow http://www.grenlandia.org.pl Rejs na Grenlandię 2012 Mon, 16 Dec 2013 12:21:52 +0000 en hourly 1 http://wordpress.org/?v=3.2.1 Wyprawa w 2014 roku. Tym razem ku czci Shackletona. http://www.grenlandia.org.pl/2013/12/wyprawa-w-2014-roku-tym-razem-ku-czci-shackletona/ http://www.grenlandia.org.pl/2013/12/wyprawa-w-2014-roku-tym-razem-ku-czci-shackletona/#comments Fri, 13 Dec 2013 10:18:07 +0000 Olek Kwaśniewski http://www.grenlandia.org.pl/?p=838 Zaangażowałem się w kolejny projekt rejsu polarnego. Tym razem na półkulę południową, do miejsc znanych z historii jachtu Endurance. Chcemy dotrzeć na Georgię Południową w setna rocznicę śmierci podróżnika i odkrywcy Sir Ernesta Shackletona. Sczegółowe informacje znajdziecie na stronie Shackleton 2014, oraz na Facebooku. Serdecznie zapraszam, warto zapoznać się z historią jachtu Endurance, jego kapitana Ernesta Shackletona i oczywiście śledzić nasz rejs. Na wielu etapach są jeszcze wolne miejsca, ale jak podpowiada mi doświadczenie skończą się gdzieś w styczniu/lutym 2014. Poniżej poglądowa mapka trasy rejsu i kilka zdjęć s/y Polonus w tamtych rejonach w 2011.

     

]]>
http://www.grenlandia.org.pl/2013/12/wyprawa-w-2014-roku-tym-razem-ku-czci-shackletona/feed/ 0
Etap 6 – „Rzeszowiakiem” z Edynburga do Reykjaviku http://www.grenlandia.org.pl/2012/10/etap-6-rzeszowiakiem-z-edynburga-do-reykjaviku/ http://www.grenlandia.org.pl/2012/10/etap-6-rzeszowiakiem-z-edynburga-do-reykjaviku/#comments Mon, 01 Oct 2012 14:42:49 +0000 Olek Kwaśniewski http://www.grenlandia.org.pl/?p=801 6.08.2012 r. „Rzeszowiakiem” z Edynburga do Reykjaviku – cz. I

S/y Rzeszowiak, jacht Rzeszowskiego Okręgowego Związku Żeglarskiego, w tym roku dotarł na Grenlandię. Rejs rozpoczął się 16 maja 2012 r. w Świnoujściu. Został podzielony na 14 etapów z wymianą załóg na każdym etapie. W większości uczestnicy rejsów i prowadzący to żeglarze z Podkarpacia.
Tydzień temu wróciliśmy z rejsu. Uczestniczyliśmy w VI etapie na trasie z Edynburga /Szkocja/ do Reykjaviku /Islandia/. Wśród 10-osobowej załogi, sześciu było z Rzeszowa oraz koledzy z Torunia, Pabianic, Tarnowskich Gór i Wodzisławia Śląskiego. Rejs przygotowywał i prowadził kpt. Marian Wilusz.

 

Spotkamy się wszyscy na lotnisku w Krakowie. Po kilkugodzinnym locie linią „easy jet”, lądujemy na lotnisku w Edynburgu. Dwoma busami dojeżdżamy do Queensferry, gdzie w marinie Port Edgar czeka na nas „Rzeszowiak”. Niestety kapitan i załoga wyjechali do Edynurga i wrócili dopiero późnym wieczorem, nie ma więc kto przekazać jachtu. Składamy bagaże w sali miejscowego jachtklubu i wybieramy się na spacer po Queensferry. Tylko Marian z Tadkiem dostają się na jacht i rozpoczynają prace przy zepsutym alternatorze i montażu dodatkowej pompy.
Queensferry to małe urocze miasteczko położone kilkanaście kilometrów od Edynburga nad rzeką Forth. Nazwa miasteczka pochodzi od tradycji przeprawy pielgrzymów przez rzekę promem do miejsca kultu królowej Szkocji Małgorzaty, uznanej za świętą. Atrakcją Queensferry jest most kolejowy Forth Bridge o konstrukcji nitowej, otwarty w 1890 r. To jedna z najoryginalniejszych konstrukcji świata, z bardzo ciekawym rozwiązaniem z zakresu mechaniki konstrukcji. Zbudowany z trzech gigantycznych, podwójnych wsporników połączonych kładkami. Drugi, niemniej ciekawy most – Forth Road Bridge, otwarty w 1964 r. ma konstrukcję linową i nowoczesne rozwiązanie konstrukcyjne.
Noc spędzamy na ławach w sali jachtklubu. Dopiero rano przenosimy się na jacht. Poprzednia załoga wyjechała na lotnisko w nocy, a więc jednostronnie przejmujemy jacht i wyposażenie wg pozostawionych list. Sztauujemy przywiezioną i zakupioną na miejscu żywność, sprawdzamy urządzenia i instalacje. Udaje się w miejsce zepsutego zamontować zapasowy alternator do ładowania akumulatorów rozruchowych i nawigacyjnych oraz dodatkową pompę zęzową. Jacht mamy gotowy do wyjścia. Po obiedzie jedziemy piętrowym autobusem do centrum Edynburga. Spacerujemy długo po tym pięknym, historycznym mieście. Podziwiamy zabytki, monumentalne stare budowle i współczesne budynki oraz tereny zielone. Miejscem szczególnie upodobanym przez turystów jest Królewska Mila, czyli główna ulica starówki, która wiedzie od wzgórza zamkowego do Opactwa i Zamku Hollyrood. Przy ulicy usytuowane są liczne sklepiki z pamiątkami i miejscowymi wyrobami rzemieślniczymi. Do najważniejszych zabytków miasta zalicza się położony na wzgórzu kompleks zamkowy. Zamek jest jedną z najpotężniejszych i najstarszych fortec, symbolem całej Szkocji. Niestety, do Zamku dotarliśmy zbyt późno i już nie był dostępny do zwiedzania, mogliśmy podziwiać go tylko z zewnątrz. Mocno zmęczeni wracamy do Queensferry.
Wstajemy o 6 i klarujemy się do wyjścia z portu. O 7. oddajemy cumy i wypływamy. Płyniemy pod dwoma słynnymi mostami, mijamy małe miejscowości na brzegach. Atrakcją są foki, które wystawiają łepki z wody i zanurzają się. Gdy wypływamy na „szerszą” wodę, fala jest już większa, wiatr niezbyt silny, ale przeciwny. Musimy płynąć na silniku, wspomagając się okresowo bezanem. Załoga zaczyna chorować i „oddawać hołd Neptunowi”. „Prezesem” zostaje Tadek, potem pozostali nowicjusze na morzu. Na obiad robimy tylko „gorące kubki”, a na kolację jajecznicę na wędlinie, pomidorach i cebulce. Jemy tylko we czterech, pozostali nie przyjmują pokarmów. Cały czas „wiszą” niskie chmury, na przemian mży albo pada.
Kolejny dzień żeglugi upływa przy nadal zachmurzonym niebie. Rano pada, słońce tylko okresowo wygląda zza chmur. Po południu wiatr wzmaga się do 4o B, ale wciąż jest przeciwny i musimy płynąć całą dobę na silniku. Część załogi dochodzi do siebie i zaczyna przyjmować pokarmy.
W nocy mamy „psią” wachtę. Wiatr 4-3o B, NNW, kurs 340o, płyniemy na silniku. Nad ranem wchodzimy między wyspy na Orkadach. Wybrzeże płaskie z niewielkimi wzniesieniami, pokryte trawą. Na wzniesieniu widać biały kościółek, drogi, nieliczne zabudowania. Dopływamy do Kirkwall na wyspie Mainland. Nad miastem góruje wieża katedry Magnusa. Zabudowa portowa, magazynowo-przemysłowa, nabrzeże dla statków, paliwowe, dźwigi. O 10. cumujemy przy nabrzeżu w marinie, blisko wyjścia do miasta.
Orkady to archipelag 67 wysp o łącznej powierzchni 975 km2, na granicy Morza Północnego i otwartego Oceanu Atlantyckiego. Ok. 20 wysp jest zamieszkanych. Powierzchnia bezleśna, pokryta wrzosowiskami i torfowiskami, liczne jeziora. Ludność (ok. 20 tys. – 1994) zajmuje się hodowlą owiec, bydła i drobiu oraz rybołówstwem a także obsługą wydobycia ropy naftowej ze złóż w szelfie Morza Północnego. Administracyjnie Orkady są częścią Wielkiej Brytanii. /Wikipedia/.
Po śniadaniu wychodzimy na spacer po mieście. Zwiedzamy Katedrę św. Magnusa, zbudowaną z czerwonego piaskowca, kamienny fort, bramę i ruiny pałacu. Większość starych budynków zbudowana jest z kamiennych bloczków. Strudzeni zwiedzaniem, degustujemy w pubie cztery gatunki miejscowego piwa. Po obiedzie, zatankowaniu paliwa, kąpieli całą załogą odwiedzamy pub. Wracamy na jacht, o 23 ciągle jest jasno i część załogi idzie jeszcze na spacer wzdłuż wybrzeża. Wracają z kolekcją pięknych muszli.
Rano o 630 wychodzimy z mariny. Jest po kulminacji pływu i mamy korzystny, wynoszący prąd. Pogoda nadal zmienna, chmury, przelotne deszcze, czasem część nieba się odsłania i świeci słońce, wiatr 2-3o B, temperatura 10-12o. O 11. stawiamy żagle i odstawiamy silnik. Przez dziesięć godzin żeglujemy ostrym bejdewindem. Płyniemy w kierunku Wysp Owczych. Wieczorem wiatr wzmaga się i musimy zarefować żagle. Piątek,13 lipca nie był więc pechowy, przepłynęliśmy 70 Mm i zaoszczędziliśmy trochę paliwa płynąc na żaglach.
W nocy jest zimno, temperatura spada do 7o i dopiero w dzień stopniowo rośnie. Wiatr cały czas przeciwny /NW/. Nie ma innego wyjścia – musimy płynąć na silniku. W ciągu doby tylko na kilka godzin stawiamy żagle, aby wspomagały silnik. Prawie codziennie obserwujemy przepływające delfiny. Andrzejowi Leniartowi udaje się nakręcić krótkie filmiki z delfinami. Po południu wypogadza się, a wiatr słabnie niemal do Oo, „plaża”. Opalamy twarze, robimy zdjęcia. Na obiad zupa grzybowa z ryżem, makaron z sosem z żółtego sera i podsmażana kiełbasa. Wszyscy już czują się dobrze, przywykli do przebywania na morzu. Przed nami Wyspy Owcze.

Zbyszek Sokół

20.08.2012 r. „Rzeszowiakiem” z Edynburga do Reykjaviku – cz. II

W nocy płyniemy wzdłuż wysp archipelagu Wysp Owczych. Wyspy Owcze to archipelag wulkanicznych wysp o powierzchni 1399 km2. Stanowią terytorium zależne Danii, ale posiadają własny parlament i rząd. Archipelag tworzy 18 głównych wysp o powierzchni górzystej. Wybrzeża – na ogół skaliste i strome, tylko gdzieniegdzie mają charakter fiordów. Są tu najwyższe klify w Europie. Wyspy zbudowane są głównie z bazaltów. Językami urzędowymi są farerski i duński. Mieszkańcy /ok. 50 tys./ wyznają w większości luteranizm. Ośrodkiem administracyjnym jest Thorshavn. /Wikipedia/.
O 5 na wachcie Zdzicha silnik przerywa i staje, brakuje paliwa w dużym zbiorniku, a powinno być jeszcze – wg naszych obliczeń – ok. 100 l. Czyżby koledzy z poprzedniego rejsu nie dopełnili zbiornika? Potem okazało się, że podana przez Bogdana norma zużycia była mocno zaniżona.
Rano podziwiamy piękne widoki na klify i zbocza gór na wyspach. Ukazuje się Thorshavn. Miasto położone jest na nizinie a jego zachodnie osiedla na zboczu wzniesienia. Widać domki, większe budynki, kościoły, magazyny, urzędy.
Thorshavn /12,5 tys. mieszkańców/ – największe miasto archipelagu Wysp Owczych i jego stolica leży na wyspie Stremoy. Nazwa miasta, założonego w X w. przez wikingów, oznacza po duńsku Port Thora – nordyckiego boga burzy i piorunów.
O 10. wchodzimy do portu. Przy nabrzeżu stoi duży wycieczkowiec i kontenerowiec. Jest też jacht „Shark” ze Szczecina. Marian zarządza prace bosmańskie i klarowanie jachtu oraz przygotowanie do sztormowych warunków.
Po obiedzie wybieramy się na miasto. Oglądamy stare drewniane farerskie domy z trawiastymi dachami, stadion, katedrę, fort, park z obeliskiem poległych rybaków i ciekawymi rzeźbami. Kończymy spacer w irlandzkim pubie.
Wieczorem jeszcze kąpiel pod prysznicem na żetony. Warunki kiepskie, ciasno. Zdzichowi kończy się woda po namydleniu i musi spłukiwać się w zimnej z umywalki.
Po śniadaniu część załogi robi zakupy prowiantu, Darek i Maciek idą na basen, a ja ze Zdzichem łazimy po mieście. Mamy też kupić smar do przekładni i wału, który zniknął z jachtu. Niestety, w sklepach nie mają takiego smaru i dopiero w miejscowej stoczni udaje się Marianowi go załatwić.
Tankujemy wodę „na full”, 308 l paliwa i o 14. wychodzimy w morze. Między wyspami jest silny prąd i przeciwny wiatr.
W nocy mamy wachtę „świtówkę” /4 – 8/. Jest bardzo zimno, temperatura 6o. Wiatr z N, 5 – 4oB. Sterujemy po godzinie i ostatnią godzinę po 20 min. Po południu się przejaśnia, wychodzi słońce, robi się cieplej, ale wiatr słabnie do 1o B i trzeba uruchomić silnik. W sumie dzień przyjemny bez nadmiernego kołysania, tylko ten dudniący i huczący silnik. W ciągu doby przepływamy 120 Mm.
Kolejne dwie doby żeglugi mijają przy dość słabym wietrze. Płyniemy na przemian na żaglach i na silniku. Jest dość ciepło. Musimy się spieszyć, bo zbliża się zapowiadany w komunikatach sztorm. Atrakcją jest stado przepływających delfinów. Ktoś widział też wieloryba.
Widać już ląd – Islandię. Wieczorem płyniemy wzdłuż lądu, kamiennych wysepek, widoczne są wzgórza i lodowiec.
W nocy podchodzimy do Vestmannaeyjar – archipelagu 14 wysp na północnym Atlantyku, 9 km na południe od Islandii. O 4 mijamy główki portu Heimaey (Vestmannaeyjar) na wyspie o tej samej nazwie. Wg sag wyspa została początkowo zasiedlona przez zbiegłych irlandzkich niewolników, nazywanych ludźmi z zachodu i stąd nazwa. Wyspa, jak i większość pozostałych, jest pochodzenia wulkanicznego, z wciąż czynnymi wulkanami. W 1973 r. wybuchł wulkan Eldfell i potoki lawy zniszczyły dużą część miasta i zagroziły zatoce, w której mieści się port. Popiół wulkaniczny sięgał dachów domów mierzących 4 m. Po zakończeniu erupcji miasto odbudowano, a do dziś można podziwiać rozległe pola lawowe.
Po zacumowaniu przy pomoście idziemy spać. Dopiero po 10. przechodzimy odprawę przez przedstawiciela Kapitanatu Portu i tankujemy 185 l paliwa. Zużycie paliwa wychodzi nam 3,8 l/h. Podczas przestawiania jachtu odwiedza nas grupka Polaków. Robią sobie zdjęcia na „Rzeszowiaku” i są zaskoczeni pobytem polskiego jachtu w tym porcie. Jedna z pań, pochodząca z Zamościa, już 16 lat mieszka i pracuje na Islandii. Przyjechali na wyspę, na weekend do wynajętego domku.
W Heimaey (Vesmannaeyjar) stoimy prawie cztery dni, od piątku do poniedziałku aby przeczekać sztorm.
Spędzamy czas na spacerach po mieście i okolicy, zakupach, odwiedzaniu kafejki internetowej. Zwiedzamy miejscowe zabytki, skansen z drewnianym kościółkiem, Dom Doktora (muzeum), pozostałości fortu. Miasto jest ładne, zadbane w szczegółach, dużo zieleni. Ulice o nawierzchni asfaltowej z bazaltem wulkanicznym. Domki parterowe, głównie stare z dawnych lat, ale też i nowe o ciekawej architekturze.
W małych grupkach lub pojedynczo załoga wyrusza pieszo na dwa miejscowe wulkany oraz stromą górę nieopodal portu. Atrakcją jest miejscowy kompleks wodny z krytym basenem, basenikami z gorącą wodą, natryskami, jacuzzi, zjeżdżalniami. Na basenie spędzamy codziennie po 2 – 3 godziny. Wieczorami spotykamy się w pubie na piwie.
W piątek jest piękna, słoneczna pogoda. Ludzie chodzą w koszulkach, a na basenie kobiety opalają się na leżakach. Kolejne jachty wchodzą do portu uciekając przed sztormem. W sobotę pogoda diametralnie zmienia się, wieje silny wiatr, niebo pokryte chmurami, pada mżawka, zimno.
Wybieram się samotnie na wulkan. Idę przez miasto, mijam miejscowy cmentarz, kościół, szkoły. Powyżej zabudowy jest stadnina koni. Trafiam też na miejscowy stadion, gdzie obserwuję przez pół godziny mecz piłkarski. Poziom dobry, kibice siedzą w samochodach i zamiast braw używają klaksonów. Wspinam się wyżej po żwirowej ścieżce wśród traw, z góry mam widok na lotnisko i miasto. Na grani wieje tak mocno, że trudno się utrzymać na nogach. Pada deszcz i siada chmura mgły. Widoczność prawie zero. Muszę zawrócić – boję się zabłądzić. Wracam powoli do miasta i portu. Z wyprawy na drugi wulkan wraca też Marian z Maćkiem, są kompletnie przemoczeni.
W niedzielę idziemy do kościoła. Na wyspie są 4 kościoły, wszystkie protestanckie. W kościele jest nasza załoga i kilkanaście miejscowych osób. Nabożeństwo jest odmienne niż w naszym Kościele. Ksiądz czyta modlitwy, wierni modlą się i śpiewają. Gra organista i śpiewają na chórze 2 kobiety i mężczyzna. Ksiądz głosi kazanie z ambony nad ołtarzem. Nie ma podniesienia, komunii, błogosławieństwa.
Po obiedzie obchodzimy na jachcie urodziny Andrzeja-”Gutka”. Życzymy mu kolejnych rejsów i dużo zdrowia. Wieczorem wychodzimy do pubu na piwo.
W poniedziałek pogoda poprawia się, wiatr słabnie, wychodzi słońce, jest cieplej.
Po południu o 17. wychodzimy z portu. Kierunek – Reykjawik.

Zbyszek Sokół

31.08.2012 r. Rzeszowiakiem z Edynburga do Reykjaviku – cz. III

Po wyjściu z Heimaey (Vestmannaeyjar) płyniemy wzdłuż południowo-zachodniego wybrzeża Islandii. Na morzu duża fala i rozkołys, to pozostałość po niedawnym sztormie. Wiatr w nocy dość silny, rano jeszcze tężeje i do południa wieje 7-8o B. Płyniemy na przemian na zredukowanych, zarefowanych żaglach i na silniku. Część nieba pokryta chmurami, ale wygląda słońce, temperatura 10-12o, widzialność bardzo dobra. Wieczorem wiatr słabnie. Po opłynięciu półwyspu Reykjanes wpływamy do zatoki Faxa. Przed nami Reykjavik – stolica i największe miasto Islandii. Miasto zamieszkuje prawie 120 tyś. ludzi, a cały region stołeczny liczy ponad 200 tys. – to 3/5 mieszkańców tego kraju. Islandia jest najmłodszym obszarem kontynentu europejskiego. Posiada wiele, w tym czynnych wulkanów oraz liczne gorące źródła oraz gejzery. 11% tego wyżynno – górzystego kraju zajmują lodowce
25.7.12 r. o 030, po 32. godzinach żeglugi z Heimaey, wchodzimy do Reykjaviku. Przy kei, obok nas, stoi jacht „Polonus”, który jest w drodze powrotnej z rejsu dookoła Ameryki Południowej.
Od rana pakujemy się i klarujemy jacht oraz przygotowujemy sprzęt i wyposażenie do przekazania. Przekazanie jachtu wg przygotowanych wykazów w poszczególnych działach przebiega sprawnie. W kolejnym etapie „Rzeszowiak” z kpt. Olkiem Kwaśniewskim i załogą z Warszawy płynie na Grenlandię.
O 12. opuszczamy jacht. Rejs trwał 388 godzin. 85 płynęliśmy na żaglach, 139 na samym silniku, 164 godziny to postoje w portach. Przepłynęliśmy 1002 Mm. 13 godzin płynęliśmy przy wietrze powyżej 6o B.
Kwaterujemy się w hotelu „Capital – Inn”. Mamy trzy dni na zwiedzanie Reykjaviku i okolic. W hotelu pracuje dwoje Polaków, którzy opowiadają nam o życiu i pracy na Islandii oraz o ciekawych miejscach do zobaczenia. Nieopodal hotelu, pół godziny drogi po ścieżce spacerowej i rowerowej nad zatoką, znajduje się plaża i kąpielisko z wodami termalnymi. Są baseny, sauna i laguna, do której podczas przypływu, wpływa zimna woda z morza. Na kąpielisku relaksujemy się codziennie po trudach rejsu i wycieczek.
W czwartek po śniadaniu idziemy na długi spacer po Reykjaviku, potem łodzią motorową płyniemy na maleńką wysepkę Videy /1,6 km2/. Wyspa ma bardzo bogatą historię. Zasiedlona była już w X stuleciu. Istniał tam słynny klasztor św. Augustyna. Była miejscem zamieszkania duńskiego namiestnika i islandzkiego patrioty Skull Manussona. Obecnie jest ulubionym miejscem odpoczynku mieszkańców stolicy i chętnie odwiedzana przez turystów. Wyspa jest miejscem koncertów, spotkań artystów, a także miejscem dla miłośników pieszych wędrówek i przejażdżek konnych. W odnowionej siedzibie Magnussona mieści się obecnie restauracja. Jedną z osobliwości wyspy jest laserowa wieża pokoju ufundowana przez Yoko Ono. Po przypłynięciu z Videy część załogi idzie jeszcze na zwiedzanie centrum miasta. Ze Zdzichem wracamy do hotelu. Fundujemy sobie smaczne danie z jagnięciny i warzyw przygotowane specjalnie przez hotelowego kucharza pochodzącego z Birmy.
Wieczorem Irek – Polak pracujący w hotelu przynosi nam do spróbowania miejscowy, najsłynniejszy przysmak zw. hakarl, czyli mięso rekina, które pocięte na paski musi przez kilka tygodni dojrzewać, leżąc na brzegu morza na deskach pokrytych żwirem i przykrytych kamieniami. Potem je się wędzi i długo suszy. Smakołyk pachnie amoniakiem i najważniejszą rzeczą jest trzymać go z daleka od nosa. Do tego konieczna jest mocna wódka i czarny razowy chleb.
Na kolejne dwa dni wynajmujemy busa. Zaczynamy zwiedzanie od doliny Thingvellir. Dla Islandczyków jest to sławne i święte miejsce. Tutaj w 930 r. powstał Althing, najstarszy parlament nowożytnej Europy. Tu w 1000 r. uchwalono przyjęcie religii chrześcijańskiej. Tu przez stulecia odbywały się posiedzenia Althingu, tu też w 1944 r. powołano Niepodległą Republikę Islandii. Thingvellir leży nad największym jeziorem Islandii, Thingvaellavatn. Zwiedzanie Thingvellir rozpoczyna się od Almanagja – wąwozu o bazaltowych do 40 m wysokości, ścianach. Stąd mamy piękny widok na dolinę, jezioro, wulkan i góry. Na terenie doliny znajduje się kościół ze słynnym „dzwonem Islandii”. Obok kościoła jest siedziba pastora i dyrektora Parku Narodowego oraz nieco dalej cmentarz zasłużonych.
Atrakcją Islandii są gejzery, czyli gorące źródła z których co pewien czas wybucha woda i para. Obserwujemy gejzer Strokkur, który co 5 minut wyrzuca fontannę gorącej wody i pary na wysokość ok. 20 m. Wybuch trwa krótko, źródło uspokaja się i napełnia wodą, by znowu wybuchnąć. Temperatura wody ma ok. 90oC.
Jedziemy dalej by móc podziwiać przepiękny wodospad Gullfoss na rzece Hvita. Wodospad jest dwustopniowy, ma 32 m wysokości i drąży głębokie kaniony. Mgiełka wody, powstała ze spadającej wody, tworzy niepowtarzalną tęczę.
Zatrzymujemy się przy nieczynnym wulkanie Gimsnes, by odbyć wędrówkę dookoła jego krateru. Wewnątrz krateru jest jezioro wulkaniczne Kerid (głęb. 55 m). Nie sposób wymienić wszystkich ciekawych miejsc i atrakcji, jakie mogliśmy podziwiać. Cały dzień była piękna, słoneczna pogoda. Pełni wrażeń wracamy do hotelu. Wybieramy się jeszcze do restauracji Perlan, zbudowanej na wzgórzu na zbiornikach z gorącą wodą. Z okrągłego tarasu widać cały Reykjavik i okolice.
W sobotę po śniadaniu zabieramy bagaże, żegnamy się z sympatycznymi gospodarzami i wyjeżdżamy na dalsze zwiedzanie. W nocy mamy odlot z Keflaviku.
Pierwsza atrakcja to Błękitna Laguna, która jest najpopularniejszym kąpieliskiem Islandii. Odwiedza ją corocznie ponad 100 tys. turystów. Jest tu wielka elektrownia geotermiczna, której gorące mleczno-niebieskie wody odpływowe utworzyły jezioro w okolicy pokrytej czarną lawą. Woda ma właściwości lecznicze. Są szatnie, restauracje, sauny, natryski itp. W pobliżu powstało też uzdrowisko. Połowa załogi korzysta z kąpieliska. Pławimy się w gorącej wodzie przez 2-3 godziny.
Kolejne ciekawe miejsca, które oglądamy na półwyspie Reykjanes, to posadowiona na wysokim wzgórzu latarnia morska Valahnukur /wys. 73 m/ oraz wulkaniczne i geotermalne tereny Grunnuhver. Ze wzgórza jest wspaniały widok na morze i ptasią wyspę Eldey.
Odwiedzamy też miejsce gdzie stykają się płyty kontynentalne Euro-Azji i Ameryki Północnej. Spacerujemy po moście nad szczeliną pomiędzy płytami.
W Keflavik obserwujemy niecodzienne zjawisko. W zatoce, niedaleko brzegu pływa stado ok. 70 delfinów. Całe stado płynie w jedna stronę, potem zawraca i płynie w drugą stronę wzdłuż brzegu. Niesamowity widok.
W Keflavik żegnamy się z Darkiem i Maćkiem, którzy mają odlot rano. My oddajemy wypożyczony samochód i udajemy się na lotnisko. W niedzielę rano, po kilku godzinach, lądujemy w Berlinie na lotnisku Tegel. Mamy kilka godzin czasu, jedziemy autobusem do centrum. Długo spacerujemy po głównych ulicach i placach miasta.
Ok. 19. dolatujemy do Krakowa.

Zbyszek Sokół

P.S.
4.9.2012 r. dociera do nas tragiczna wiadomość o wypadku „Rzeszowiaka” w drodze z Reykjaviku na Wyspy Owcze. W sztormie potężna fala przewróciła jacht. Gdy się podnosił, złamaniu uległ bezanmaszt. Niestety, wypadku nie przeżył nasz kolega Leszek Machniak. Załoga została przetransportowana przez łódź ratowniczą, a jacht doholowany przez rybaków do Torshavn. Obecnie jacht stoi na nabrzeżu w macierzystym porcie w Górkach Zachodnich i czeka na remont.

]]>
http://www.grenlandia.org.pl/2012/10/etap-6-rzeszowiakiem-z-edynburga-do-reykjaviku/feed/ 0
Etap 7 – Islandia, Jan Mayen, Grenlandia http://www.grenlandia.org.pl/2012/08/etap-7-jan-mayen-grenlandia/ http://www.grenlandia.org.pl/2012/08/etap-7-jan-mayen-grenlandia/#comments Sat, 18 Aug 2012 14:03:49 +0000 Olek Kwaśniewski http://www.grenlandia.org.pl/?p=660 Opis zaczerpnięty z forum zegluj.net. Napisany przez jedną z załogantek rejsu Emilię zwaną również Mileną :)

Zapraszam do lektury.
Olek Kwaśniewski

Cały rejs rozpoczął się w maju, o czym wcześniej pisał Olek. Nasz etap, siódmy bodajże wiódł z Reykjaviku przez Grimsey i Jan Mayen na Grenlandię, do Nerlerit Inaat. Relacje z wcześniejszych etapów można poczytać na stronie http://www.grenlandia.org.pl, a poniżej kilka historyjek z naszych przeżyć. Mam nadzieję, że inni członkowie załogi dołączą swoje doświadczenia.

Polacy są wszędzie
Dla podróżujących po Europie – to oczywiste, Polaków można znaleźć w każdym zakątku starego kontynentu. Jednak w takich maleńkich kropkach na mapie jak Grimsey – jeśli już sam fakt nie zaskakuje, to przynajmniej jest miłym akcentem.
Poza planowanymi spotkaniami z wymienianymi załogami Rzeszowiaka, Polaków spotkaliśmy trzy razy: w Reykjaviku na pokładzie Polonusa – Adasia, w Husaviku – strasznie sympatycznego Artura i na Grimsey – strasznie bezpośredniego Marka (co Adaś „był strasznie” – z sympatii przemilczę :D )
Husavik był ostatnim cywilizowanym portem przed końcem podróży. Cywilizowany, znaczy można było zatankować z węża wodę, ropę i prąd. Jak zawsze w takich momentach nieoceniona jest pomoc mieszkańców, którzy najlepiej wiedzą gdzie co załatwić. Nam przytrafił się tczewianin, tęskniący za dziewczyną i synkiem. Poza wyżej wymienionymi, Artur pomógł zorganizować inny płyn niezbędny do życia (zwłaszcza na pokładzie jachtu idącego w lody). Płyn był bezbarwny, o mocnym, różanym aromacie za sprawą butelki po „Bacardi Razz”. Płyn niestety potwierdził mistrzostwo naszych rodzimych producentów – Islandczycy mają się czego od nas uczyć.

 

Uczynność Artura wydawała się dobrze wpisywać w charakter Islandczyków – zamiast nerwowo kombinować jak by co załatwić, wyspiarze spokojnie mówią „just talk” – w ten sposób finalizują większość interesów. I o ile nie było zbytnim zdziwieniem załatwienie w ten sposób klucza do kei, o tyle kupno paliwa przekroczyło nasze wyobrażenia.

Najpierw Olek błysnął inteligencją: na pirsie stały trzy dystrybutory paliwa, na każdym cyferki na wyświetlaczu pokazywały inną wartość. Ekonomiczny zmysł Olka zajarzył się: hm… widać dla rybaków mają specjalną cenę paliwa; i to dwukrotnie niższą niż dla turystów (oznaczeń typu „dla turystów”, „dla rybaków” „dla innych swojaków” nigdzie nie było widać, ale od czego myślenie abstrakcyjne – Olek widział te napisy oczyma wyobraźni!) . Oczyma najzupełniej rzeczywistymi Olek widział również dziurkę na taki „dynks”, który musiał być użyty, by popłynęła ropa. I tu został zaangażowany sympatyczny Artur, któremu jednak lepiej poszło – mimo uruchomienia tuzina znajomych – z napitkiem niż paliwem. Dynks dostaliśmy na stacji paliw. Jak się okazało cyferki, które tak podkręciły wyobraźnię naszego kapitana okazały się wartościami ilości nalewano ostatnio paliwa i nic a nic nie miały wspólnego z ceną :lol: . Ale, by wrócić do meritum: jakież było nasze zdziwienie, gdy wróciwszy z dynksem na stację sprzedający chłopak stwierdził, że nie wie ile nam policzyć, bo… nie ma szefa. Z najwyższym spokojem kazał przyjść nazajutrz. Gdy stwierdziliśmy, że jeszcze tego samego wieczoru wychodzimy w morze, nadal, niewzruszony potencjalnym mankiem, poprosił o polski adres naszego Artura i zadeklarował w naszym imieniu, że zapłacimy po powrocie do Polski. Artur i spółka nie mieli wyboru – trzeba było się dostosować do metody załatwiania spraw za pomocą „just talk”. A paliwa wzięliśmy – bagatela – 700 litrów :-o . Husavickiej metody „just talk” niestety nie zastosowała Aga: zamiast z nami pogadać, wzięła i się wyokrętowała bez niczyjej zgody! :-(

Marek z Grimsey uczynnością prześcignął Artura z Husaviku. Grimsey to wysepka słynąca z maskonurów (puffiny), ale my zapamiętamy ją głównie z obecności Mareczka. Mareczek to bardzo życzliwy i schludny (to ważne – o tym za chwilę) Polak, który pojawił się zanim zdążyliśmy rzucić cumy. Port jest maleńki, a jego dom położony dokładnie naprzeciwko, także pozostać niezauważonym było po prostu niemożliwe. Od razu zadeklarował pomoc wszelaką i od razu pokazał swoje poczucie humoru, gdy Mateusz poprosił o wskazanie najlepszej knajpki: na wyspie zamieszkanej przez 70 osób nietrudno się domyślić, że jest tylko jedna :D . Ponieważ na danie z puffinów trzeba było trochę poczekać, udaliśmy się na wycieczkę dookoła wyspy. Po tym jak droga się skończyła, zaczęły się kępiaste łąki, strasznie niewygodne do chodzenia i w dodatku pod górę. Olek miał misję: wyrysowanie mapy wybrzeża za pomocą ręcznego GPS. Wraz ze wzrostem liczby metrów na kolejnych poziomicach, malał szacunek Arka do matki Olka :lol: . Po dwóch godzinach marszu maskonury smakowały nam bardzo, a po maskonurach uczynny Marek zaproponował nam swój własny dom jako miejsce na prysznic. Obie z Martą wraz z dwoma kolegami od razu skwapliwie skorzystałyśmy, ale niestety męska reszta załogi namawiana przez nas do tego samego, burzyła się mówiąc, że przecież kąpali się dwa dni temu!

Marek, poproszony o umożliwienie nam zakupu świeżej ryby od rybaków oddał nam swoją porcję wypatroszonej, wyfiletowanej ryby (mięsa było jakieś 8 kg, nazajutrz był mój kambuz, więc moje szczęście nie miało granic patrząc na tak przygotowane ryby). I ryba i prysznic sprawiły, że Mareczkowi trzeba było się odwdzięczyć. Czym – mieliśmy jakowy problem, bo całe polskie piwo już się skończyło, a Marek kilkukrotnie oświadczał, że on wódki nie pije i na dowód tego przypominał jak to dwa lata wcześniej koledzy z Polonusa poczęstowali go słuszną szklanicą wódki, którą po dziś dzień pamięta (a raczej jej skutki). Asortyment rzeszowiacki nie był jednak zbyt szeroki – skończyło się i tak na słynnej arturowej cytrynówce. Raczenie się specyfikiem dokonywało się w maleńkim pokoiku Mareczka. Wyszłam spod prysznica – było mi gorąco po kąpieli, w pokoiku zaduch panował niemiłosierny (i zdecydowanie nie był to zapach mojego mydła). I w ty momencie w sukurs przyszedł mi sam Marek, który – jak go na początku przedstawiłam – był chłopem i schludnym, i bezpośrednim, bo, w którymś momencie nie wytrzymał i stwierdził „chłopaki, no sorry, ale jedzie od was”. I w ten oto sposób z mareczkowego prysznica skorzystała cała dziewiątka załogi ;)

Podczas gdy kolejni załoganci znikali pod prysznicem a cytrynówka robiła swoje…. Marek zaczął uczyć nas skomplikowanego języka islandzkiego. Mówił i mówił i nie sposób było stwierdzić, czy bełkotliwość słów bierze się z cech językowych czy też ze skutków cytrynówki. W którymś momencie Mateusz (który, jako student z długimi wakacjami, po rejsie planował pozostać na Islandii jakiś czas) zniecierpliwiony bełkotem Marka zażądał: „ej, ale nauczyłbyś mnie czegoś przydatnego, np. „cześć mała, masz fajne buty, będziemy się bzykać?” :lol: Eh, ta młodość!

Kąpiele i rosyjska detronizacja
Pamiętacie taką scenę ze Sherka II : osioł zamieniony w pięknego białego konia zostaje trafiony różdżką matki chrzestnej i z powrotem staje się osłem? Mówi wówczas smutno: „no i skończyło się rumakowanie”. Przypomniała mi się ta scena w Ittoqqotoormiit na Grenlandii. Ale najpierw, dnia poprzedniego zadziały się inne rzeczy.

Po Młodym (Mateuszu) starzy wyjadacze bezwzględnie jeździli, choć bywały nierzadko sytuacje, gdy tenże nie dawał sobie w kaszę dmuchać. Jednak doświadczenie życiowe pewnego pięknego dnia wzięło górę: Młody dał się podpuścić i stwierdził „co? ja się nie wykąpię?!” . Starzy tylko na to czekali; od razu talia została zwolniona i doczepiona do szelek, w które ubrali Mateusza. Zanurzenie (bo o kąpieli trudno było mówić) przebiegło szybko i bezpiecznie; Młody okazywał tyle radości, że po nim znalazło się jeszcze trzech innych chętnych. Oczywiście testosteron buchał, każdy chciał mieć zdjęcie swojej golizny na tle gór lodowych. Ten poziom męskiego hormonu był najwyższy, rzecz jasna na pokładzie, bo w wodzie po kilku, kilkunastu sekundach każdy jeden krzyczał „w górę! w górę!”. Dla niektórych była to okazja do umycia się, a dla niektórych jako krioterapia na uporczywy kaszel.

Cała czwórka zadowolonych z siebie facetów namawiała nas, dziewczyny, do pójścia w ich ślady. Mając jednak trochę więcej lat niż Mateusz nie dałyśmy się sprowokować. Tym bardziej panowie dumnie prężyli klaty przez cały następny dzień… aż pojawił się rosyjski jachcik w Ittoqqotoormiit.

Jedliśmy spokojnie obiad, gdy naraz z jachtu zakotwiczonego obok odczepił się ponton. Na pokładzie nikogo nie było. Ktoś z naszych gwizdnął. Z kajuty wyszedł jakiś młody człowiek i zorientowawszy się, że dostanie opierdziel od reszty swojej załogi, którą zostawił na lądzie, niewiele myśląc zaczął się rozbierać. Na naszym pokładzie pojawiły się rozbawione komentarze typu „ty, on zamierza się ubrać w piankę i popłynąć wpław!”. Ale po kilku sekundach z rozdziawionymi pyskami patrzyliśmy jak Rusek w samych gatkach wskakuje do wody i płynie ku oddalonemu już o jakieś parędziesiąt metrów pontonu. Cierpła nam skóra; zaczęłam się poważnie obawiać, że dostanie skurczu i nikt z nas nie zdąży dopłynąć do niego naszym pontonem. Rosjanin zaczął od kraula, potem zmienił na grzbietowy (słabł ewidentnie), a potem przeszedł na żabkę, którą płynął już bardzo wolno. Ale jakimś cudem dopłynął, wciągnął się na pokład, uruchomił silnik i temat urwanego pontonu się zakończył.

I w tym momencie któryś z naszych dzielnych chłopców, z dużą dozą samokrytycyzmu stwierdził, że kolega z zaprzyjaźnionego kraju odebrał im całą glorię chwały. Ich samozadowolenie z powodu kilkusekundowego przebywania w wodzie, będąc podwieszonym na szelkach w porównaniu z wyczynem kolegi Rosjanina, zmalało drastycznie. Chcąc się pocieszyć twierdzili, że tylko Rusek, wychowany pewnie gdzieś nad Bajkałem mógł tak się zachować, ale jakby nie patrzeć ich męskie ego zostało zdetronizowane. No i skończyło się rumakowanie…

Mielone kulinaria
Czego jak czego, ale na żadnym polskim rejsie nie może zabraknąć mielonki. I nazwa „mielonka” jest umowna: ta mieszanina mięska, tłuszczy, wody i nade wszystko wypełniaczy występowała nie tylko pod różnymi nazwami – zróżnicowane było również rozdrobnienie, zapach i konsystencja. Za mielonką nie przepadam, ale jej wiekopomny wkład w żywienie załogi skłonił mnie do napisania kilku słów ku jej pamięci i chwale.

A więc zastosowanie mielonki:

  1. Na chleb – jasna sprawa
  2. Zamiast chleba – jako podstawa do pasztetu, serka topionego, ogórków konserwowych i innych zawartości słoików (albo źle policzyłyśmy, albo obżarstwo było duże, bo chleba nam rzeczywiście zabrakło), a dla bezpruderyjnych – pod dżem morelowy
  3. Jako składnik sosu bolognese – udając mięso mielone
  4. Krojona w plastry – udając schabowy; panierowana – jak sztuka każe – w rozbełtanym jajku i bułce tartej
  5. Ps. Lepiej na patelni sprawdzała się „golonka” czyli mielonka inaczej
  6. Gdy zabrakło oleju do smażenia kapitańskich placków ziemniaczanych (o tym będzie później) – oddzielając mięso od tłuszczu pozyskuje się najbardziej cenny, bo tłoczony na zimno (nadłubany – o tym też będzie późniejsza historia) – tłuszcz do obróbki cieplnej
  7. Szczyt pomysłowości przyszedł, gdy do ostatniej wieczerzy (uroczystej rzecz jasna) zabrakło świeczek – wówczas padł pomysł wetknięcia knota bezpośrednio w puszkę z mielonką (tu znowu przypomina się prostota rozwiązań Shreka)

W nawiązaniu do powyższego mielonkę można podzielić na podgatunki:

  • Mielonka kulturalna – wyjęta na talerz i pokrojona w plastry (gdy był jeszcze chleb)
  • Mielonka pod testosteron – odkrawane grube, nieforemne części dużym nożem bezpośrednio z puszki i tymże nożem umieszczane w paszczy
  • Mielonka „party” – walcowata zawartość wyjęta na talerz i pokrojona jak tort
  • Mielonka „snack” – dobra zamiast orzeszków i paluszków (za które IV wachta by się oddała), jako podgryzajka między zasadniczymi posiłkami (uwaga: ważne, by puszka nie leżała w bakiście, bo wówczas traci funkcję podgryzajki)

Co mają placki do odpowiedzialności kapitańskiej
Kapitan bardzo poważnie traktował swoja funkcję: niejednokrotnie powtarzał Olgierdowi, który maniacko uwielbiał stawać w zejściówce, że stojąc na schodach Olgierd przeszkadza, w przeciwieństwie do kapitana, który robiąc to samo „dowodzi”.

Poważny kapitan nie zajmuje się takimi pierdołami jak posiłki. Nie, że nie potrafi – nie zajmuje się i już. Pamiętacie moje doświadczenia ze współdzielenia wachty kambuzowej z Kuracentem, kiedy to wyrzuciłam go z kuchni po trzecim, przygotowywanym własnoręcznie przez Andrzejka, nieudanym naleśniku? Męskie ambicje plackowe coś mnie prześladują – uwidaczniają się akurat na mojej wachcie.
Ostatniego dnia rejsu Olek został namówiony do przygotowania własnoręcznego posiłku dla załogi. Na kapitańską kolację, z czeluści bakist, wydobył placki ziemniaczane upewniając załogę, że w domu robił je nie raz. Poza tym, że razem z Arturem miałam wachtę kambuzową, akurat pełniliśmy też wachtę nawigacyjną. Stałam za sterem, szliśmy pełnym kursem, prosto w zachodzące słońce, a stabilny wiatr pozwalał na utrzymywanie żagli „na motyla”. Pięknie było. Kątem oka patrzyliśmy jak pod pokładem Olek uwija się przy plackach. Po połowie godziny z mesy wyłania się wk…wiony Olek i z zaciętą miną wywala za burtę jakieś resztki z patelni. Wraca pod pokład. Upływają kolejne minuty i znowu pokazuje się nam twarz wpienionego kapitana. Tym razem „głosem nieznoszącym sprzeciwu” oświadcza pod moim adresem „jak nie przyjdziesz mi pomóc to nic z tego nie będzie”. I wyszedł.
Tym razem to ja rzuciłam pod nosem jakieś przekleństwo, jakieś „ja tu chciałam być żeglarką nie kucharka”, popatrzyłam żałosnym wzrokiem na landrynkowe niebo, potem na Artura szukając u niego wsparcia i … podwędrowałam pod pokład.

W porównaniu z Kuracentem kambuz olkowy wyglądał dużo lepiej. Nasunęło mi się też porównanie ambicjonalnego podejścia obu panów: Olek sam doszedł do wniosku, że ma niewystarczające umiejętności w kwestii placków, Andrzej natomiast musiał być uświadomiony przeze mnie (i wyrzucony z kambuza). W pierwszym odruchu, widząc poprzywieraną do patelni warstwę surowego ciasta zapytałam z głupia frant czemu nie umył patelni. Odpowiedź mnie cokolwiek zaskoczyła, bo Olek wykoncypował sobie, że w ten sposób stworzy „warstwę ochronną” :lol:

No dobra, pomyślałam (komentarzy wolałam nie uruchamiać, bo Olek nadal był zły), może faktycznie coś z tym ciastem jest nie tak. Wiedziałam, że na tej patelni ciężko się smaży, że gaz małokaloryczny, że do ciasta powinny być dodane jajka, których już nie mieliśmy i że Olek miał do dyspozycji 2 łyżki oleju, połowę pudełka margaryny i potencjalny tłuszcz z mielonki. Słowem: warunki ciężkie. Postanowiłam najpierw sama usmażyć jedną porcję. Na nieszczęście dało się, co Olek skwitował „o, wyszły ci”. No wyszły. Pomna doświadczeń z Kuracentem tym razem nie dałam się zapędzić do kambuza: zaprosiłam do środka kapitana i kroczek po kroczku pokazałam jak i co. Musze przyznać, że Olek wykazał się większą ambicją niż jego kolega od naleśników, bo resztę placków usmażył sam, bez mojej pomocy (szybko się uczy, skubaniec). Był jeszcze moment krytyczny (dla mojej wolności od kambuza), gdy kolejne placki zostały nałożone na patelnie, a Olek stwierdził, że musi zapalić (jak to smażenie podnosi ciśnienie!). Wzniosłam się na wyżyny asertywności i nie pozwoliłam mu wyjść na zewnątrz, co niestety nie zablokowało konieczności sięgnięcia po papierosa – Olek dmuchał w okienko, a za popielniczkę robiły gretingi w kokpicie :D . Jakby ta kapka dymu papierosowego miała cokolwiek zmienić w ogólnie zaczadzonym wnętrzu Rzeszowiaka!

Ale co to wszystko ma wspólnego z powagą funkcji kapitańskiej? Ano ma. Gdy większość załogi skosztowała już kapitańskich placków, Olek po raz kolejny wyłonił się z kabiny i rzucił do sternika „zawracaj, płyniemy za daleko”. Na cichy protest Artura „jak to przecież trzymamy kurs” odpowiedź była jedna „tak to jest jak się kapitan zajmuje pierdołami (kucharzeniem znaczy) zamiast dowodzić”. Faktem jest, że było dość ciemno (jak na tę wysokość geograficzną), że kotwicowisko przy lotnisku było właściwie nieoznaczone, faktem też jest, że sam wyznaczył waypointy :D oraz faktem jest, że rzeki uchodzące deltą, na morskim dnie potrafią osadzić sporo materiału :)

Koniec końców na całych manewrach plackowo-kotwicznych nie ucierpiała ani załoga, ani łódka, ani duma kapitańska. Najedzona załoga popijała niedopitki za cudowne ocalenie, kapitan zbierał oznaki uwielbienia za nawigowanie, a Rzeszowiak kołysał się bezpiecznie w wodach Scoresby Sundu czekając na nową załogę.

Zapiski dziennikowe
Etap grenlandzki wylądował gdzieś pod koniec dziennika pokładowego – było więc co poczytać z poprzednich rejsów. Z różnych ciekawostek naszą uwagę zwróciło słowo „zaoczono”. Używano je na przykład w takich konfiguracjach jak „zaoczono ląd”, „zaoczono latarnię morską” itp. Z analizy wyszło nam, że w ten sposób w jednym słowie oddaje się czynność (zauważono) oraz narząd wykorzystany do tejże czynności (oko). Miało to sens, bo wielkość rubryk w dzienniku pokładowym nie pozwala na kwiecistość języka pisanego.
Trzymając się zapoczątkowanej przez poprzednich kapitanów konwencji, na widok Jan Mayen, Marcin sporządził taki oto wpis:
„ Zaradarzono wyspę cuś kole pozycji spodziewanej Jan Mayen. Musi toto”

Emilia czyli Milena

]]>
http://www.grenlandia.org.pl/2012/08/etap-7-jan-mayen-grenlandia/feed/ 1
Grenlandia 2012 http://www.grenlandia.org.pl/2011/11/opis/ http://www.grenlandia.org.pl/2011/11/opis/#comments Wed, 23 Nov 2011 19:56:19 +0000 Olek Kwaśniewski http://www.grenlandia.org.pl/?p=101 Po zeszłorocznym sukcesie pięciomiesięcznego rejsu, którego głównym celem był Spitsbergen, postanowiliśmy zorganizować nową wyprawę na tę największą wyspę na świecie. Skusiło nas piękno i groza licznych gór lodowych, wśród których przyjdzie żeglować, oraz bajkowe krajobrazy fiordów. Tak, jak i w zeszłym roku wyruszamy jachtem Rzeszowiak (typ Bruceo). Jest to bezpieczny, zadbany i dzielny jacht, co udowodnił podczas zeszłorocznych dziesięciu etapów.

Również, jak i w zeszłym roku mamy rekomendację ROZŻ, który to klub opiekuje się Rzeszowiakiem; dzięki niemu mamy też obsadę doświadczonych kapitanów na najtrudniejsze etapy. Rejs będzie zrealizowany w jedenastu etapach, trwających od jednego do trzech tygodni – każdy znajdzie coś na miarę swojego wolnego czasu i chęci odwiedzenia wymarzonych portów.

Pierwszy etap wypływa z Górek Zachodnich do najbardziej zabawowej ze skandynawskich stolic, miasta J. Ch. Andersena, Kopenhagi. Tam można zwiedzić miejsca będące inspiracją jego baśni. Kuszą Ogrody Tivoli z ogromnym lunaparkiem, który dostarczy rozrywki na cały dzień; pomnik Syrenki będący symbolem tegoż miasta i tematem wielu komentarzy – autorowi pozowała ponoć najpiękniejsza ówcześnie kobieta Danii. Legenda głosi, że mężczyzna, który dotknie jej prawej piersi będzie miał szczęście w miłości. Po mile spędzonym dniu można zagłębić się w sieć uliczek, gdzie za każdym rogiem oczekują nas tawerny, knajpki i nocne kluby, w których zabawa trwa nierzadko całą noc.

Po zmianie załóg, opuszczamy nasz rodzimy Bałtyk, przepłyniemy cieśninę Skagerrak, gdzie sprawdzimy na własne oczy, czy białe mewy „spadają” ze skał tak drapieżnie, jak mówi o tym znana szanta. Po przejściu Morza Północnego cumujemy w malowniczym fiordzie, otoczonym majestatycznymi górami. Ogromny port, maleńkie alejki starego miasta, osiemnastowieczne drewniane domki, mnóstwo dobrych restauracyjek, gdzie można zjeść wyśmienitą rybę i przyjemna, swobodna atmosfera sprawiają, że nie chce się opuszczać Bergen.

Trzeci etap wiedzie do Edynburga. Kto, po trudach przelotu przez Morze Północne, pragnie skosztować prawdziwej „Szkockiej”, lub tylko poczuć atmosferę szkockiego pubu – na pewno będzie zadowolony. W Edynburgu można poczuć atmosferę „nawiedzenia” – pełno tu zamków i zabytków, z którymi związane są przeróżne historie. Wreszcie – to miasto inspiracji. Tu urodził się autor Sherlocka Holmesa, tu napisano Harrego Pottera, tu również żył człowiek będący pierwowzorem postaci Dr Jekylla i Mr Hyde’a. To raj dla miłośników zabytków, atmosfery gotyku i wielbicieli podwójnej szkockiej.

Po tych atrakcjach, droga jachtu wiedzie na Atlantyk. Cumowanie na jednej z Wysp Szetlandzkich, pozwoli nacieszyć oczy dzikimi krajobrazami zielonych pagórków Szkocji. A będzie na to sporo czasu – dzień, o tej porze roku, trwa tu ponad 18 godzin. Po wyjściu na Ocean, wizyta w archipelagu Wysp Owczych. Noc w jednym z maleńkich portów, jakich na tych wyspach wulkanicznych jest sporo. Do obejrzenia są tu najwyższe w Europie, skaliste i strome klify, poprzecinane gdzieniegdzie wodospadami, utworzonymi z uchodzących do Atlantyku rzek. Etap zakończy wejście do portu w wysuniętej najbardziej na świecie  na północ stolicy – Reykjaviku. Po islandzku znaczy to „Zatoka Dymów”. Wbrew tej nazwie, to miasto z wyjątkowo czystym powietrzem, a owe „dymy” pochodzą z wszechobecnych gorących źródeł i gejzerów, których wodami ogrzewa się tu domy.

Dla kolejnej załogi zacznie się tutaj etap ślizgania po grzbietach wielorybów, omijania gór lodowych, by w końcu dopłynąć do brzegów Grenlandii. Dalej szlakiem Wikingów, do Ziemi Jamesona, na której leży granica strefy występowania dnia i nocy polarnej. Ziemia ta, leżąca na krawędzi wielkiego lądolodu i burzliwych wód północnego Atlantyku, to kraina Inuitów, łowców fok, morsów, wielorybów, i niedźwiedzi polarnych. Po wpłynięciu do najdłuższego i jednego z najgłębszych fiordów na Ziemi, zacumujemy w Nerlerit Inaat, skąd wyruszą w podróż powrotną do stolicy Islandii członkowie następnego etapu. Tam po raz kolejny wymienimy załogi, by pożeglować ku norweskiemu Stavanger, zwanemu „miastem szprotek” z powodu dużych połowów tych ryb. Tam po zwiedzeniu Muzeum Konserw, można rozpocząć kolejny etap, do porzuconej Syrenki kopenhaskiej. Po odwiedzeniu słynnego Kopenhaskiego Domu Jazzu, gdzie poranek często nie kończy nocy, rozpoczniemy przedostatni etap wyprawy. Dziesiąta załoga wykona skok przez Bałtyk, aż do Świnoujścia. Tam zacznie się rejs kończący naszą przepiękną wyprawę, swoisty salut powitalny dla kraju, bowiem przepłyniemy wzdłuż polskiego wybrzeża, aż do portu macierzystego. W Górkach Zachodnich zdamy jacht. Dla uczczenia pomyślnego zakończenia wspaniałej wyprawy spełnimy toast szampanem.

Zapraszamy

 

]]>
http://www.grenlandia.org.pl/2011/11/opis/feed/ 1